Kiedy Dorota – nasza wspólna, ważna i sympatyczna znajoma, z którą ja pracuję na Uniwersytecie Ekonomicznym, a Pani studiowała skandynawistykę na UJ, wręczała mi w prezencie „Krajobraz po życiu …” spojrzałam na okładkę i pomyślałam, że to pewnie następna sentymentalna powieść o historii sagi rodzinnej pochodzącej z Galicji. Lubię te klimaty: fotografie w sepii, opowieści rodzinne i Galicję. Pierwsze skojarzenie nie było więc uprzedzeniem, ale przyznam, że kiedy zaczęłam czytać Pani książkę nastąpiło wielkie zaskoczenie!

Ale zacznijmy od początku – od okładki. Kim jest ta dama w kapeluszu? Czy zdjęcie pochodzi z rodzinnego albumu? Czy od tej fotografii „wszystko się zaczęło”?

Hmmm, okładka, choć jest początkiem książki, pojawiła się w niej na końcu, więc to nie od tej fotografii wszystko się zaczęło. Jednak wiedząc teraz, jaka jest jej geneza, można by w zasadzie uznać, że w pewnym stopniu mogła być inspiracją. Fotografię pozyskało wydawnictwo od stowarzyszenia „Młody Mołodycz”. O ile stowarzyszenie nie jest mi obce (Galicja!), o tyle nazwisko rodziny Ruebenbauer, z której zbiorów pochodzi zdjęcie, nic mi nie mówiło. A tu nagle okazało się, że fotografia ta nie tylko ujmuje na swój sposób to, co mieści się w książce, ale tworzy też trochę zaskakujący związek ze mną samą.
Rodzina Ruebenbauer ma bowiem swój początek w… Szwecji (!), gdzie protoplasta rodu Jan Ruebenbauer poznał Elżbietę Flemming, z tych samych Flemmingów, z których pochodziła Izabela Czartoryska. Burzliwe dzieje młodych zakochanych przywiodły ich do Sieniawy, gdzie znaleźli schronienie w pałacu Czartoryskich – a przecież jeden z rozdziałów „Krajobrazu…” poświęcony jest właśnie im. Sieniawa stała się domem Ruebenbauerów na długie lata. Losy kolejnych pokoleń toczyły się w dużej mierze w sposób podobny do losów wielu z moich bohaterów. Zresztą historia protoplastów rodu, choć z innym – bo szczęśliwym – finałem, jest podobna do znajomości kolejnych bohaterów książki, Adama Mickiewicza i Henrietty Ankwiczówny.
Poza tym wielu członków rodziny Ruebenbauer kształciło się we Lwowie, wielu tam później zamieszkało i pracowało, podobnie jak bohaterowie „Krajobrazu…”: profesorowie Gawroński, Steinhaus, Weigl czy Kling. Ruebenbauerowie mogli więc gdzieś się z nimi mijać, np. na spacerze w Parku Łyczakowskim, przechodząc obok pomnika Bartosza Głowackiego – monumentu, którego współtwórcą był Hryhorij Kuznewycz ze Starego Brusna, miejsca, o którym traktuje pierwszy rozdział „Krajobrazu…”. Chodzili też pewnie do Teatru Miejskiego, prowadzonego przez Tadeusza Pawlikowskiego z Medyki, a jeden z Ruebenbauerów zajmował się m.in. farmacją, podobnie jak gimnazjalista z Jasła Franciszek Pik-Mirandola – obaj ukończyli nawet to samo studium farmaceutyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Podsumowując ten nieco przydługi wywód – nie od fotografii ta książka się zaczęła, choć mogła. Tak naprawdę… nie planowałam jej napisania, bo – najzwyczajniej w świecie – nie miałam na to czasu. W jakimś momencie uznałam jednak, że to, co w trakcie moich wieloletnich wędrówek po Podkarpaciu mnie samą zaskoczyło i zachwyciło, może być też interesujące dla innych. A im więcej historii i ludzkich losów, zwłaszcza zapomnianych, mnie poruszało, tym częściej miałam poczucie, że nie mogę ich w tym zapomnieniu pozostawić, skoro już o nich wiem. Pewnego dnia książka „zaczęła się” więc pisać, choć w ciemno, bo bez żadnej gwarancji, że znajdzie się wydawca, który będzie nią zainteresowany. Ale wydawca się znalazł i książka jest.

W kalejdoskopie niezwykłych postaci przedstawia Pani osoby z osiągnięciami w różnych dziedzinach – kultury i sztuki, nauki i wynalazków, wreszcie bohaterskiego szpiegostwa w czasie wojny. Która z postaci wzbudza w Pani największy podziw i dlaczego? A los której najbardziej Panią poruszył?

Z każdym z moich bohaterów zżyłam się na swój sposób, tym bardziej, że zbierając materiały o nich przez wiele lat poznałam ich z niejednej strony. Wiem o nich znacznie więcej niż pomieściłam w książce. Są mi bliscy. Z każdym chciałabym porozmawiać, gdybym tylko miała taką możliwość. Wielkie wrażenie wywarł na mnie profesor Hugo Steinhaus – matematyk, a przy tym świetny aforysta, dbający o czystość języka polskiego bardziej niż niejeden polonista. W dodatku człowiek, który w wieku prawie 60 lat, po utracie wszystkiego, potrafił z sukcesem zacząć życie od nowa. Bardzo bliski jest mi Franciszek Pik-Mirandola – chodziłam trochę więcej po jego śladach niż po innych i to w sensie dosłownym. Krótko – ale jednak – uczęszczał do rzeszowskiego gimnazjum, które później już jako liceum było też moją szkołą. W stare mury wchodziliśmy więc przez te same drzwi i uczyliśmy się w tych samych salach. Praktykę aptekarską Pik odbywał również w jednej z aptek w Rzeszowie, więc chodziliśmy po tych samych ulicach mając mniej więcej po tyle samo lat. Potem, już na początku studiów okazało się, że niektóre szwedzkie lektury czytam w przekładzie Pika-Mirandoli. Z panem Franciszkiem łączy mnie więc dosyć osobista relacja. Ale wielkim szacunkiem darzę też Anielę Pająk z Medyki, Brunhildzie Wattmann z Rudy Różanieckiej chciałabym się nisko pokłonić, a Izydora Millera z Radomyśla Wielkiego po prostu bym przytuliła. Jednak wszyscy są dla mnie ważni. Weszli w moje życie i już w nim zostaną.

Książka powstawała długo, przez ponad 10 lat. Czy w tym czasie często odwiedzała Pani miejsca, o których Pani pisze? Czy opisywany krajobraz zmieniał się na Pani oczach, czy raczej miała Pani wrażenie, że zastygł w letargu?

Przez 10 lat bardziej intensywnie niż wcześniej zbierałam materiały (bo notatki robię od zawsze) i co jakiś czas siadałam do pisania. Nie była to więc praca ciągła. Etap dokumentacji, choć najbardziej fascynujący, był procesem żmudnym. W wolnych chwilach jeździłam ponownie w miejsca, o których pisałam – potrzebowałam znów wejść w ich klimat. Fakty, o których mowa w książce, oczywiście nie ulegały zmianie, natomiast ich otoczka czasem tak. Kiedy pierwszy raz byłam w kościele w Machowej, nie znalazłam w nim żadnej informacji o Ankwiczach, choć to ich pojechałam tam szukać. Teraz jest już tam wypisane na tablicy, że w podziemiach kościoła pochowana jest tak bliska niegdyś Mickiewiczowi Ankwiczówna i jej rodzice. Sam kościół też przeszedł metamorfozę. Z kolei gdy pierwszy raz byłam w Starym Bruśnie (grubo ponad 15 lat temu), weszłam w dziki teren, który w dodatku trudno było znaleźć. Człowiek czuł się jak odkrywca. Teraz duża tablica informacyjna pokazuje, gdzie się zatrzymać, gdzie skręcić, no i jest tam znacznie mniej dziko. To dobrze i źle zarazem. Dobrze, bo niszczejące nagrobki są odnawiane, źle, bo trochę zmienił się klimat tego miejsca. Generalnie tam, gdzie miały miejsce różne wydarzenia opisane w książce, krajobraz zmienił się już dawno temu i w pewnym sensie – tak jak Pani mówi – zastygł w letargu, bo zmieniło się tam życie. Całkiem inny jest krajobraz bez Pawlikowskich w Medyce, Sieniawa Czartoryskich to też inny świat, życia nie ma w Starym Bruśnie, synagoga w Łańcucie nie rozbrzmiewa żydowskimi modlitwami… Ale w tym krajobrazie pozostały ślady po dawnym życiu. Znajdowanie ich bywa pasjonujące.

Pani narracja utrzymana jest w tonie łagodnym, nie natarczywym, wyrozumiałym. Mam wrażenie, że rozumie Pani ludzkie przywary i słabości opisywanych bohaterów, darzy szacunkiem ich człowiecze zmagania się z kapryśnym, czasami jednoznacznie złym losem, wybacza nawet historii dramatyczne komplikacje… Może się mylę, ale wydaje mi się, że to odzwierciedla Pani filozofię życiową i tolerancyjne nastawienie do świata?

Cieszę się, że tak Pani odebrała ton moich opowieści. I to, że w tym tonie brzmią dźwięki tolerancji też bardzo mnie cieszy. Życie nie jest biało-czarne – między bielą a czernią są jeszcze przecież liczne odcienie szarości i mnie te szarości bardziej pociągają, bo życie wśród samych ideałów lub czarnych charakterów byłoby nie do zniesienia. Jeśli więc chodzi o bohaterów książki, którzy – tak jak dziś i my wszyscy – też czasem błądzili czy podejmowali niewłaściwe decyzje, łatwo jest ich oceniać z pozycji „tu i teraz”, czyli „żyjąc w innym krajobrazie”, ale przecież ich życie, trudy, z jakimi się zmagali, jest poza naszym doświadczeniem. Nawet gdy czasami tak zwyczajnie, po ludzku, nie akceptowałam ich życiowych wyborów, to przecież nie mogłam ich nie uszanować. Mieli do nich prawo. Tolerancja nie jest wszak tożsama z akceptacją. A wyrozumiałość? No cóż, przychodzi z wiekiem… 🙂

W sensie historycznym Galicja przestała istnieć, ale pozostało jej dziedzictwo kulturowe. Co w nim Pani zdaniem jest dla nas szczególnie ważne? O czym powinniśmy pamiętać?

O mitycznej już galicyjskiej wielonarodowości, wielokulturowości, wieloreligijności, a więc o życiu w różnorodności. Wprawdzie Galicja chętniej bywa dziś postrzegana jako pewien mit (a przez długi okres swego istnienia nie była przecież miejscem łatwym do życia), to jednak była krainą, w której – mimo różnych napięć – dogadywały się ze sobą różne narodowości i wyznania. Tam, gdzie przenikają się kultury, zwyczaje czy religie, ludzie lepiej się poznają, więcej jest w nich wzajemnego zrozumienia i szacunku niż uprzedzeń. Kiedy człowiek otwiera się na to, co jest wokół, staje się po prostu bogatszy. Dziś powinniśmy jednak pamiętać również o tym, by pielęgnować to, co pozostało po Galicji w sensie materialnym. Łatwiej będzie o niej pamiętać.

Na zakończenie opowiem, czym zaskoczył mnie „Krajobraz po życiu”. Moje zaskoczenie jest dwuwymiarowe – w skali micro i macro. Macro to odkrycie, że kosmos Galicji, jak choćby zapomnianego dziś Radomyśla Wielkiego, łączy się z orbitą najwyższych amerykańskich elit artystycznych i politycznych. W wymiarze europejskim historia Wattmannów z Rudy Różanieckiej, o której nigdy wcześniej nie słyszałam. Skala micro, chyba jeszcze bardziej zaskakująca i ważniejsza, bo bliższa sercu, to meandry osobistych powiązań z naszym stowarzyszeniem Domem Słońca pod Sokołem.

Starzawa wchodziła w skład dóbr Pawlikowskich z Medyki. W źródłach powołuje się Pani na naszego przyjaciela, prof. Jerzego Pióreckiego – nieocenionego badacza przyrody i historii tych stron. Na starzawskim cmentarzu pochowana jest Józefa Pająk, prawdopodobnie krewna Anieli Pajakówny. Nagrobkami bruśnieńskimi zafascynowani są Aga i Nik – artystyczny duet w naszym Domu pod Słońcem, który od kilku lat utrwala na fotograficznej kliszy unikatowy kunszt bruśnieńskich kamieni. Lech Strzałkowski – honorowy nestor naszego stowarzyszenia znał się z Panem Dominikiem Horodyńskim i czytając rozdział o dramatycznej historii tego rodu wrócił wspomnieniami do dawnej znajomości i wydarzeń sprzed lat. Mój śp. tato Marian Wisiecki utrzymywał kontakty towarzyskie i zawodowe z ojcem Pana Andrzeja Mleczki, także ichtiologiem.

Celowo nie poruszamy dziś wszystkich kwestii, które nasuwają się po przeczytaniu Pani pięknej książki – mamy bowiem nadzieję, że po pandemii, jak już będzie można, zorganizujemy spotkanie autorskie w Domu Słońca pod Sokołem. Czekają na nie Pani czytelnicy i sympatycy Galicji.

Bardzo dziękuję. I pozdrawiam wszystkich „mieszkańców” Domu Słońca pod Sokołem.

 

Rozmawiała Magdalena Wisiecka

 


 

Barbara Gaweł – absolwentka filologii szwedzkiej i podyplomowych studiów dziennikarskich na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od wielu lat pracuje w agencji reklamowej. Wcześniej dziennikarka (swoje artykuły publikowała m.in. w krakowskim „Czasie”, rzeszowskich „Nowinach”, PolityceŻyciu, jak też w nowojorskim Nowym Dzienniku oraz Przeglądzie Polskim). Pracowała również jako lektor języka szwedzkiego. Mieszka w Rzeszowie.